Moja historia

Cz. 1. Dzieciństwo i okres dojrzewania:

Od dziecka byłam chuda. Byłam chudym dzieckiem i chudą nastolatką. Każdy zazdrościł mi figury. Moja siostra była pulchna i bardzo się przez to nacierpiała w dzieciństwie (potem schudła w liceum, trzyma wagę i jest super zgrabna). Każdy zawsze mi mówił: „ale ty masz figurę, ale jesteś chuda, chciałabym być taka jak ty”. 


Już kiedy byłam niemowlakiem, to jadłam mało. Kiedy miałam parę miesięcy, to mama zabrała mnie do lekarza, bo kiedy dawała mi butelkę z mlekiem, to piłam tylko 2 łyki i więcej za nic nie chciałam wypić. Mama z tego powodu się o mnie martwiła. Potem zawsze tak było – jadłam bardzo mało. Byłam klasycznym niejadkiem. Jadłam mikroskopijne ilości jedzenia. Rodzice zawsze musieli mnie zmuszać do jedzenia, bo po prostu nie myślałam o jedzeniu. 


To się nie zmieniło, kiedy byłam nastolatką. Kiedy mama robiła pierogi, to jadłam 3 albo 4. Kiedy piekła ciasto, to jadłam kawałek lub dwa. Kiedy były placki ziemniaczane, to jadłam 2. Do szkoły na cały dzień zabierałam jedną małą kanapkę. Nie byłam głodna. Nigdy nie miałam żadnych zaburzeń odżywiania – po prostu więcej nie potrzebowałam.


Była jednak zawsze jedna rzecz, którą kochałam – słodycze. Przez te wszystkie lata prawie codziennie jadłam coś słodkiego, ale zawsze to był tylko jeden batonik, kawałek ciasta albo kawałek czekolady. To mi wystarczało. Zawsze uwielbiałam słodycze i nie wyobrażałam sobie życia bez nich. Nie tyłam, bo nie jadłam za dużo słodyczy. Nie przesadzałam.


Kiedy teraz na to patrzę, to myślę, że przez lata nie jadłam więcej niż 1500 kcal dziennie. To samo było na świętach czy uroczystościach rodzinnych – nigdy się nie przejadałam. Nie wiedziałam, co to znaczy przejeść się. Nawet na swojej osiemnastce nie zjadłam nic oprócz kawałka tortu. To wszystko, co było na stole, po prostu mnie nie ruszało.


Zaznaczam, że nie uprawiałam żadnego sportu. Zawsze nienawidziłam wysiłku fizycznego. Już od podstawówki nienawidziłam wf w szkole. To był mój najgorszy przedmiot, wolałam już matematykę albo fizykę, chociaż jestem humanistką. W liceum załatwiłam sobie zwolnienie lekarskie. Na studiach miałam wf przez 2 semestry i też dostałam zwolnienie od neurologa. Byłam wniebowzięta, bo ćwiczenia fizyczne albo gry zespołowe to była dla mnie największa kara.


W liceum ciężko zachorowałam, leżałam w szpitalu i byłam na sterydach. Bardzo wtedy przytyłam, ale po powrocie do domu bardzo szybko to zrzuciłam. Miałam doskonałą przemianę materii.


Zawsze kochałam swoje ciało. Inne dziewczyny narzekały na nogi, na ramiona czy na coś innego. Ja nie wiedziałam, co to znaczy. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że z moim ciałem coś mogłoby być nie tak. Ten aspekt po prostu dla mnie nie istniał. Nie było czegoś takiego w moim życiu. Byłam z siebie w 100% zadowolona. Nie miałam powodu do narzekań. Chudość, doskonała przemiana materii – czego chcieć więcej?

Cz. 2: Wielkie obżarstwo:

Drugi etap mojego życia rozpoczął się w wieku 21 lat. Byłam na drugim roku studiów. Non stop kułam, nie miałam poza tym życia. Nigdzie nie wychodziłam. Kiedy moi rodzice wracali do domu, to od razu wołali moje imię, bo wiedzieli, że ja na pewno jestem. Siostra i brat wychodzili do znajomych, ja zawsze siedziałam w domu i czekałam na rodziców. Odrzucałam zaproszenia na imprezy, aż inni przestali mnie zapraszać. Pamiętam, że koleżanka zaprosiła mnie raz na sylwestra, ale ja odmówiłam, bo stwierdziłam, że nie mogę zmarnować dnia i wieczoru. Pamiętam, że na dworze były fajerwerki, ludzie się bawili, a ja siedziałam w swoim pokoju i kułam na pamięć niemieckie ballady. Kiedy fajerwerki się skończyły, to byłam szczęśliwa, bo mogłam dalej spokojnie się uczyć. Kiedy były święta i goście, to ja tylko na chwilę do nich schodziłam, bo przecież musiałam się uczyć. Tak spędzałam każdy dzień, każdy weekend. Piątkowe i sobotnie wieczory też. Nie było wolnego czasu. W niedzielę zawsze szłam na pierwszą mszę, żeby potem cały dzień się uczyć. Zawsze byłam perfekcyjnie przygotowana. Często było tak, że kiedy wchodziłam na egzamin, to wykładowcy mówili: „A, to pani. Pani na pewno wszystko wie” i od razu wpisywali mi 5,0. Bez żadnego pytania. Nawet gdyby mnie pytali, to i tak wszystko bym wiedziała. Byłam najlepszą studentką z roku. Na studiach KAŻDY egzamin zdałam na najwyższą ocenę 5,0 i osiągnęłam na koniec maksymalną możliwą średnią. Obrona magisterki to też była tylko formalność. Byłam jedyną, która chodziła na konsultacje do wykładowców. Po prostu musiałam wszystko wiedzieć. To mi zostało do dzisiaj. Jestem ambitna i chcę wiedzieć jak najwięcej.


Ponieważ tyle się uczyłam, to miałam najwyższe stypendium naukowe. Miałam też stypendium specjalne, bo byłam chora i miałam przyznany stopień niepełnosprawności przez komisję lekarską. Mieszkałam z rodzicami, więc wszystkie pieniądze miałam dla siebie. Wtedy nie interesowałam się ciuchami ani biżuterią. Chodziłam w swetrach, dżinsach i adidasach. Zakładałam na siebie byle co – co leżało pod ręką. Miałam tylko jedną parę kolczyków. Staromodną, którą mój tato kupił wiele lat temu jeszcze w dawnej Czechosłowacji. Do tej pory mam do niej sentyment. Pieniądze wydawałam na książki (w domu u rodziców mam ponad 500 własnych). 


Oprócz tego wydawałam pieniądze niestety na słodycze. Nie wiem dlaczego. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale na drugim roku studiów zaczęłam faszerować się słodyczami. CODZIENNIE jadłam tabliczkę czekolady, chipsy, ciastka, cukierki i wafelki. CODZIENNIE popołudniu i wieczorem ten sam zestaw, tylko inne smaki. Codziennie po zajęciach wracałam do domu z reklamówką pełną słodyczy. Zjeść jedną tabliczkę czekolady naraz to nie był dla mnie żaden problem. Czasami jadłam kilka tabliczek czekolady naraz (tak, dobrze przeczytałyście). Mama mówiła mi, że jem za dużo słodyczy, ale ja nie zwracałam na to uwagi. Każdy dzień był taki sam: nauka i słodycze, a poza tym jadłam to, co gotowała moja mama. Z tym że ona nie gotuje kalorycznie i rzadko smaży. Rzadko też piecze ciasta, bo nie ma czasu. Nie miałam żadnej aktywności fizycznej, nie uprawiałam żadnego sportu. Jedyną aktywnością fizyczną było chodzenie na uczelnię i do kościoła.  


Tak było na drugim, trzecim i czwartym roku studiów. Przytyłam z 48 kg do ok. 65 kg. To i tak cud, że tylko tyle. Muszę powiedzieć, że przy takich ilościach niezdrowych kalorii na dzień każdy przytyje, nawet człowiek mający doskonałą przemianę materii i nie mający skłonności do tycia. Nawet naturalnie chuda osoba przytyje od takiej ilości słodyczy. Naprawdę jest BARDZO mało osób, które by nie przytyły przy takim obżeraniu się.


Ja niestety w tamtych latach zepsułam moją doskonałą przemianę materii i żałuję do dziś, że nie posłuchałam rodziców. Gdybym wtedy tyle nie żarła, to do dzisiaj byłabym chuda i do dzisiaj nie wiedziałabym, co to jest odchudzanie. 

Cz. 3. Pierwsza dieta:

Na czwartym roku studiów moja nieskończona ambicja zagoniła mnie do Niemiec. Jako świetna studentka oczywiście dostałam stypendium. Przez 2 semestry studiowałam na niemieckim uniwersytecie. Inni studenci z zagranicy wykorzystywali ten czas do zabawy. Ja nie. Popołudnia spędzałam w bibliotece i pilnie zbierałam materiały do pracy magisterskiej. W drugim semestrze musiałam pracować. Stypendium było niskie i nie wystarczało. Zazdrościłam dziewczynom ze Skandynawii, bo one dostawały kupę kasy. Chodziły na zakupy i do kina, podróżowały. Rodzice mi nie mogli pomóc, więc musiałam sama na siebie zarobić. Rano i popołudniu byłam na zajęciach, potem wracałam na chwilę do mieszkania, a codziennie wieczorem sprzątałam klinikę dentystyczną. Było ciężko, bo jako sprzątaczka nie mogłam wyjść na górę, dopóki byli pacjenci. Nieraz siedziałam bezczynnie i czekałam godzinę albo dwie. Nieraz wracałam do mieszkania o północy, a następnego dnia musiałam wstać wcześnie na zajęcia. Byłam jednak z siebie dumna, bo zarabiałam pieniądze sama i sama się utrzymywałam. Nikogo o nic nie prosiłam – taki jest mój charakter. Oczywiście chodziłam na wiele zajęć i egzaminy zdawałam ze świetnymi wynikami. 


Na studiach zagranicą zrozumiałam jednak coś, co wcześniej było dla mnie niepojęte – że poza nauką istnieje życie. Nadal uczyłam się bardzo dużo, ale zaczęłam znajdować czas na inne rzeczy. Mogę powiedzieć, że trochę odkryłam życie. W tamtym czasie nadal jednak jadłam za dużo słodyczy.


Na piąty rok studiów wróciłam do Polski. Pisałam pracę magisterską, której poświęciłam mnóstwo energii. Musiała być doskonała. Zarabiałam na siebie, udzielając korepetycji i miałam też oczywiście stypendium naukowe. Uczyłam się, ale nie tyle co kiedyś. Chciałam żyć. Nie było oczywiście żadnych imprez. Zamiast tego spędzałam więcej czasu z rodziną i częściej chodziłam do kościoła. To był piękny czas. Wspominam go z tęsknotą. Na uczelni wszystko było idealnie, bo wcześniej uczyłam się tyle, że wiedziałam już wszystko, co musiałam. Wykładowcy nadal byli zachwyceni. 


Zaraz na początku piątego roku postanowiłam schudnąć. Zaczęłam sobie brać do serca komentarze innych ludzi: że przytyło mi się w ostatnich latach, że już nie jestem taka chuda jak kiedyś, że stare ubrania są za ciasne. Zaczęłam dietę. Na czym ona polegała?


Zrezygnowałam całkowicie ze słodyczy. Jadłam tylko trochę ciasta, jak moja mama upiekła, a nie było to często.


Jadłam mniej, ale jadłam wszystko, co moja mama ugotowała. Nawet naleśniki, smażone kotlety schabowe, sałatki z majonezem albo placki ziemniaczane. Takie rzeczy moja mama robi rzadko, gotuje raczej zdrowo, więc było spoko. Często gotuje zupy. Często jest też u nas gotowane albo upieczone mięso. Dawno nie byłam w Polsce, ale na pewno dalej tak jest, bo moja mama zawsze tak gotowała. 


Na śniadanie jadłam 2 kromki chleba pełnoziarnistego z masłem, na uczelnię zabierałam 2 jabłka, w domu jadłam normalny obiad. Z kolacji zrezygnowałam. To wtedy po raz pierwszy w życiu zaczęłam pić wodę mineralną i zaczęła mi ona smakować.


Nie liczyłam kalorii. Nie wiedziałam, ile kalorii ma kromka chleba, jabłko czy mięso.


Podchodziłam do wszystkiego spokojnie. Nie użalałam się nad sobą. Do dzisiaj tego nie robię.


Nie uprawiałam żadnego sportu. Nadal go nienawidziłam i nic mnie do tego nie zmusiło.


Nikt z rodziny nawet nie zauważył, że jestem na diecie, bo jadłam normalnie, ale mniej.


Nie ważyłam się, bo w domu nigdy nie mieliśmy wagi. Raz zważyłam się u koleżanki, to wiedziałam, że po powrocie z Niemiec ważyłam prawie 65 kg. Nie znałam też swoich wymiarów. Jedynym wskaźnikiem chudnięcia były dla mnie coraz luźniejsze ubrania. Cyferki na wadze się nie liczyły. Nie obchodziło mnie to.


To nie była pro Ana. Wtedy nie wiedziałam, co to jest. To było zdrowe i normalne odchudzanie. Nie było żadnej obsesji. Nie czytałam o żadnych dietach. Jadłam mniej – to wszystko. Schudłam tylko i wyłącznie poprzez ograniczenie jedzenia.  


Po kilku miesiącach wszyscy mi mówili, że schudłam. To było widać i byłam z siebie dumna. Nie chciałam jednak więcej, to mi wystarczyło. Schudłam wtedy pewnie ok. 8 kg. Dokładnie nie wiem, bo tak jak pisałam, nie mieliśmy nigdy w domu wagi. 


Cz. 4. Znowu Niemcy i efekt jojo:


Na piątym roku studiów trzeba było oczywiście zacząć szukać pracy. Wiedziałam doskonale, jak jest w Polsce, a szczególnie na moim Podkarpaciu, więc nie miałam żadnej nadziei. Rano chodziłam na zajęcia, popołudniu robiłam nadobowiązkowe praktyki, do domu wracałam późno. Uczyłam się też języków obcych. Podania o pracę złożyłam w ok. 200 szkołach. Wszystko na nic. Potem żałowałam, że straciłam pieniądze na drukowanie CV. W większości tych szkół byłam osobiście. Przez prawie 3 miesiące objeżdżałam całą okolicę, żeby składać te podania. Jeździłam oczywiście autobusami, więc dużo czasu mi to zajęło. Było to w drugim semestrze, kiedy miałam mniej zajęć na uczelni.

Nie miałam żadnych znajomości, więc byłam skreślona. Potem się dowiedziałam, że np. w jednej szkole pracę dostała moja koleżanka z roku, która miała średnią niewiele ponad 3, nigdy nie była w Niemczech, a na dodatek nawet nie mówiła poprawnie po niemiecku… To ja powinnam była dostać tę pracę. Rozmowy kwalifikacyjnej oczywiście nie było. Przecież w większości polskich szkół dyrektorzy nie zadają sobie trudu, tylko zatrudniają kogoś znajomego. Potem są tacy nauczyciele, jacy są. 


Na uczelni pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie o zagranicznym stypendium. Można było wyjechać do innego kraju, żeby tam uczyć. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Musiałam wypełnić bardzo długi wniosek, ok. 30 stron, dokładnie wszystko uzasadnić i opisać, co bym chciała robić w zagranicznej szkole, napisać o swoich doświadczeniach i planach. Mało brakowało, a nie złożyłabym tego wniosku. Przez codzienną bieganinę miałam mało czasu i wypełniałam ten wniosek w ostatni możliwy termin – deadline. Napisałam wszystko prostymi słowami, nie wymyślałam nic specjalnego. Uzupełniłam wszystko w 2 godziny, a było tego mnóstwo. Może to właśnie zachwyciło komisję w Warszawie? Wnioski złożyło ponad 500 osób, stypendium dostało 80. W tym ja.


Najpierw dowiedziałam się, że dostałam to stypendium. Potem, dokąd pojadę. Okazało się, że skierowano mnie do Niemiec. Przed wyjazdem jeszcze liczyłam, że może z którejś szkoły się odezwą, bo wcale nie chciałam opuszczać Polski, ale oczywiście nie dostałam żadnego telefonu. Obrona pracy magisterskiej była formalnością. Nie stresowałam się w ogóle.

Wykorzystałam wakacje, żeby spędzić czas z rodziną. Wcześniej popatrzyłam tylko na mapę Niemiec, żeby wiedzieć, dokąd w ogóle jadę. Skontaktowałam się ze szkołą, znaleźli mi mieszkanie i w połowie sierpnia pojechałam. Nie bałam się, bo przecież wcześniej już żyłam w Niemczech.


Pierwsze dni w niemieckiej szkole były trudne. W ogóle mnie nie przygotowano do niczego. Szkoła funkcjonowała inaczej niż polskie szkoły. To był szok. W pierwszy dzień poszłam na lekcje, nie znając nawet regulaminu szkoły. Nikt nie wpadł na to, żeby mi go dać. Ciężko mi było. Na początku nie umiałam radzić sobie z uczniami. W pierwszych tygodniach często wracałam do mieszkania i płakałam z nerwów. Nawet na weekendach nie mogłam się uspokoić. Musiały minąć 2-3 miesiące, zanim wyrobiłam w sobie odporność psychiczną i utwierdziłam się w tym, że chcę być nauczycielką. Cieszyłam się też, że mieszkam sama i że jestem niezależna.  


Zaczęłam jeść słodycze, ale nie ze stresu. Zaczęłam je jeść, bo w Niemczech są moje ulubione czekolady, których nie ma w Polsce. Poza tym często kupowałam w piekarni tradycyjne niemieckie wypieki. Znowu codziennie jadłam słodycze (ale nie tyle co w najgorszym okresie). Często jadłam też niestety smażone jedzenie. Nie uprawiałam sportu. Efekt jojo zaliczyłam więc z własnej głupoty. W ciągu roku szkolnego wróciłam do swojej najwyższej wagi, czyli ok. 65 kg. Wtedy zaczęło mi to jednak bardzo przeszkadzać. Na wiosnę 2011 roku zaczęłam popadać w skrajności. Postanowiłam np. jeść tylko marchewki, wytrzymałam kilka dni i rzuciłam się na jedzenie. Myślałam, że nie dam rady schudnąć. 


Po pierwszym roku w niemieckiej szkole wróciłam do Polski, bo nie wiedziałam, czy dostanę umowę w szkole. Wakacje spędziłam u rodziców. Jadłam wtedy dużo słodyczy i lodów. Usiłowałam znaleźć pracę w Polsce, ale tylko straciłam pieniądze na jeżdżenie na rozmowy kwalifikacyjne. W lipcu 2011 dostałam maila z Niemiec, że jednak dostanę umowę, więc było jasne, że wracam do Niemiec. Nie wahałam się. Na początku sierpnia zeszłego roku wróciłam więc tu, gdzie do tej pory jestem. 

Cz. 5. Obsesja:
Od 1,5 roku jestem z Aną. Od tego czasu schudłam 13 kg. Było tu kilka etapów, w których nie byłam na surowej diecie i dużo jadłam (głównie kiedy byłam na świętach u rodziców w Polsce). Nie zmienia to faktu, że wtedy miałam niesamowite wyrzuty sumienia. Było wymiotowanie, były środki przeczyszczające. Tkwię w obsesji. Boję się jedzenia. Wydaje mi się, że od razu od niego przytyję. Kiedy idę przez miasto, to tylko porównuję się z innymi kobietami. Patrzę tylko na to, która jest chudsza albo grubsza ode mnie. 

Odkąd zaczęłam to wszystko, to ciągle liczę kalorię, ciągle planuję, co zjem następnego dnia. Nie jem spontanicznie. Nie uczyniło mnie to szczęśliwszą (ale nie oczekiwałam tego, bo nie jestem naiwna).

Zazdroszczę ludziom, którzy jedzą normalnie i którzy nie mają pojęcia, ile kalorii ma pomidor, ogórek, jabłko, kromka chleba, mleko albo kawałek kurczaka. Ja potrafię podać wartość kaloryczną każdego produktu. Ja już nie pamiętam, jak to jest normalnie jeść. Już nie pamiętam, co brałam do jedzenia do pracy rok temu ani co wtedy jadłam na śniadanie.

Zaczynałam normalnie: od mniej więcej 1200 kcal dziennie. Wtedy schudłam i każdy to zauważył. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego potem tak drastycznie ograniczyłam jedzenie. Już kilka lat temu udało mi się schudnąć i jeść normalnie. Dlaczego teraz tak nie potrafię? Sama nie wiem. 

Na zakupach zawsze mam przy sobie listę, ale i tak chodzę po supermarkecie ponad godzinę: wkładam i wykładam różne produkty z koszyka, liczę kalorie, sprawdzam, czy jednak nie wyprodukowali czegoś mniej kalorycznego… Nienawidzę siebie za to.

Nie potrafię uwierzyć w to, że jeszcze na początku 2012 roku ważyłam 13 kg więcej. Wtedy byłam zadowolona z siebie (!). Nigdy bym nie przypuszczała, że kiedyś wpadnę w kompleksy, bo nie znałam tego słowa. Dlaczego pewnego dnia stanęłam przed lustrem i powiedziałam sobie, że jestem gruba? Dlaczego porównuję się z innymi i twierdzę, że jestem od nich grubsza, chociaż wiem, że to nieprawda? Bo obiektywnie widzę, że te osoby przecież noszą większy rozmiar. Dlaczego wydaje mi się, że każdy myśli, że jestem tłusta, kiedy na mnie patrzy? A co, jeśli naprawdę tak jest? 

W tym czasie zdarzyło mi się wymiotować. Były tygodnie, kiedy robiłam to codziennie. Skończyłam z tym, bo wolę nie zjeść niż potem wymiotować. Nie chcę rozerwać sobie przełyku i umrzeć. Środki przeczyszczające też mam za sobą, ale też z nimi skończyłam. Na szczęście mam silną wolę. Wymiotowanie pewnie jeszcze mi się zdarzy, ale na pewno sporadycznie (prawdopodobnie jak ktoś mnie zmusi do jedzenia).

Martwi mnie tylko moje zdrowie. Okresu już od dawna ani śladu… Czy jeśli kiedyś wyjdę za mąż, to czy będę mogła zajść w ciążę? Może funduję sobie bezpłodność? Czasami jestem zaskoczona, że jeszcze żyję. Jem tyle, żeby nie umrzeć, ale mimo to czasami boję się, że rano się nie obudzę.

NIKT, kto je normalnie, tego nie zrozumie.

Z drugiej strony czuję, że odchudzanie to jedyna dziedzina życia, którą kontroluję. Nic innego nie zależy ode mnie. Czuję, że jestem ponad ludźmi, którzy obżerają się i tyją. Kiedy widzę grubych ludzi kupujących w supermarkecie pizzę albo słodycze, to robi mi się niedobrze. Kiedy widzę na mieście grubych ludzi jedzących lody albo fast foody, to myślę, że ja na ich miejscu bym się wstydziła. Dlatego czuję, że ja jestem od nich lepsza. Są osoby, które mi zazdroszczą, ale nie potrafią wziąć się za siebie. Pewnie, lepiej narzekać: „Ale ja mam wałki tłuszczu”, „Ale masz szczupłą twarz, też bym tak chciała” albo „Ale ja jestem gruba”. Po prostu ruszcie tyłek, a najpierw opróżnijcie lodówkę… 

Powiem tak: to wszystko to jednak ciągle za mało. Ja się nie poddam. To po prostu nie w moim stylu. Nie przestanę, bo tylko dietę w moim życiu mogę całkowicie kontrolować. Chcę osiągnąć mój cel. Na inne rzeczy nie mam aż takiego wpływu.

Bloga prowadzę od końca listopada 2011 roku. Najpierw był oczywiście blog na Onecie (niestety skasowałam go). Ach, to były czasy! Cieszę się, że zaczęłam pisać o odchudzaniu w Internecie. A jak to się zaczęło? Wpisałam w wyszukiwarkę „blogi o odchudzaniu” i znalazłam to, czego szukałam. Był to blog jednej z Was i dalej on istnieje. Ciekawe, czy ta osoba się domyśla :) Wtedy postanowiłam założyć swojego bloga. 

Kto w tym nie tkwi, nie zrozumie tej obsesji, która zawładnęła życiem.

Czy żałuję? Nie. Mimo wszystko nie żałuję. 

Wiem na pewno, że mogę być jeszcze szczuplejsza. Mam bardzo chude kości. Nie wiem, czy tak można powiedzieć, ale wiecie, o co chodzi. Kiedy patrzę na swoje biodra, to widzę, że z każdej strony brakuje mi mniej więcej 3 cm, żeby kości biodrowe mi wystawały. Mam wąską miednicę. Z natury jestem chuda, walczę więc dalej.

Kiedy osiągnę cel, to trzeba będzie pomyśleć o powolnym zwiększaniu wartości kalorycznej i powrocie do normalności. Nie wiem, czy mi się uda, ale na pewno spróbuję.

8 komentarzy:

  1. Nie wiem dlaczego, ale jest to najbardziej trafiająca do mnie historia, jaką kiedykolwiek przeczytałam. I dziękuję Ci za nią, że się nią podzieliłaś.

    Jestem młodsza, dopiero studiuję. Chcę być nauczycielem języka polskiego w klasach młodszych.

    To zdanie "perfekcja rodzi się w bólu" idealnie pasuje..

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. niesamowita historia.. trzymaj za ciebie kciuki

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję, że opisałs swoją historię, pierwszy raz czytając twój wpis, pomyślałam że piszesz o mnie. Juz kilka razy próbowałam się motywować ale zawsze przegrywałam. Mam nadzieje, ze tym razem będzie inaczej. Dobrze, że teraz w razie kryzysu wiem gdzie szukać wsparcia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nigdy nie przeczytałam takiej historia która by do mnie tak dotarła..
    Ja bym bardzo chciała schudnac, bardzo. Właśnie jestem w trakcie diety. Pomyślałam że raźniej by mi było odchudzać się razem z kimś kontrolując się wzajemnie. Jeśli ktoś byłby zainteresowany takim czymś prosiłabym o odpowiedź.

    OdpowiedzUsuń
  6. To bardzo wzruszająca historia i rzecz jasna, motywująca. Kocham cię za to :)

    OdpowiedzUsuń