Od dziecka byłam chuda. Byłam chudym dzieckiem i chudą nastolatką. Każdy zazdrościł mi figury. Moja siostra była pulchna i bardzo się przez to nacierpiała w dzieciństwie (potem schudła w liceum, trzyma wagę i jest super zgrabna). Każdy zawsze mi mówił: „ale ty masz figurę, ale jesteś chuda, chciałabym być taka jak ty”.
Już kiedy byłam niemowlakiem, to jadłam mało. Kiedy miałam
parę miesięcy, to mama zabrała mnie do lekarza, bo kiedy dawała mi butelkę z
mlekiem, to piłam tylko 2 łyki i więcej za nic nie chciałam wypić. Mama z tego
powodu się o mnie martwiła. Potem zawsze tak było – jadłam bardzo mało. Byłam
klasycznym niejadkiem. Jadłam mikroskopijne ilości jedzenia. Rodzice zawsze
musieli mnie zmuszać do jedzenia, bo po prostu nie myślałam o jedzeniu.
To się nie zmieniło, kiedy byłam nastolatką. Kiedy mama
robiła pierogi, to jadłam 3 albo 4. Kiedy piekła ciasto, to jadłam kawałek lub
dwa. Kiedy były placki ziemniaczane, to jadłam 2. Do szkoły na cały dzień
zabierałam jedną małą kanapkę. Nie byłam głodna. Nigdy nie miałam żadnych
zaburzeń odżywiania – po prostu więcej nie potrzebowałam.
Była jednak zawsze jedna rzecz, którą kochałam – słodycze.
Przez te wszystkie lata prawie codziennie jadłam coś słodkiego, ale zawsze to
był tylko jeden batonik, kawałek ciasta albo kawałek czekolady. To mi wystarczało.
Zawsze uwielbiałam słodycze i nie wyobrażałam sobie życia bez nich. Nie tyłam,
bo nie jadłam za dużo słodyczy. Nie przesadzałam.
Kiedy teraz na to patrzę, to myślę, że przez lata nie jadłam
więcej niż 1500 kcal dziennie. To samo było na świętach czy uroczystościach
rodzinnych – nigdy się nie przejadałam. Nie wiedziałam, co to znaczy przejeść
się. Nawet na swojej osiemnastce nie zjadłam nic oprócz kawałka tortu. To
wszystko, co było na stole, po prostu mnie nie ruszało.
Zaznaczam, że nie uprawiałam żadnego sportu. Zawsze
nienawidziłam wysiłku fizycznego. Już od podstawówki nienawidziłam wf w szkole.
To był mój najgorszy przedmiot, wolałam już matematykę albo fizykę, chociaż jestem
humanistką. W liceum załatwiłam sobie zwolnienie lekarskie. Na studiach miałam
wf przez 2 semestry i też dostałam zwolnienie od neurologa. Byłam wniebowzięta,
bo ćwiczenia fizyczne albo gry zespołowe to była dla mnie największa kara.
W liceum ciężko zachorowałam, leżałam w szpitalu i byłam na
sterydach. Bardzo wtedy przytyłam, ale po powrocie do domu bardzo szybko to
zrzuciłam. Miałam doskonałą przemianę materii.
Zawsze kochałam swoje ciało. Inne dziewczyny narzekały na
nogi, na ramiona czy na coś innego. Ja nie wiedziałam, co to znaczy. Nigdy
nawet przez myśl mi nie przeszło, że z moim ciałem coś mogłoby być nie tak. Ten
aspekt po prostu dla mnie nie istniał. Nie było czegoś takiego w moim życiu.
Byłam z siebie w 100% zadowolona. Nie miałam powodu do narzekań. Chudość,
doskonała przemiana materii – czego chcieć więcej?
Cz. 2: Wielkie obżarstwo:
Drugi
etap mojego życia rozpoczął się w wieku 21 lat. Byłam na drugim roku studiów.
Non stop kułam, nie miałam poza tym życia. Nigdzie nie wychodziłam. Kiedy moi
rodzice wracali do domu, to od razu wołali moje imię, bo wiedzieli, że ja na
pewno jestem. Siostra i brat wychodzili do znajomych, ja zawsze siedziałam w
domu i czekałam na rodziców. Odrzucałam zaproszenia na imprezy, aż inni przestali
mnie zapraszać. Pamiętam, że koleżanka zaprosiła mnie raz na sylwestra, ale ja
odmówiłam, bo stwierdziłam, że nie mogę zmarnować dnia i wieczoru. Pamiętam, że
na dworze były fajerwerki, ludzie się bawili, a ja siedziałam w swoim pokoju i
kułam na pamięć niemieckie ballady. Kiedy fajerwerki się skończyły, to byłam
szczęśliwa, bo mogłam dalej spokojnie się uczyć. Kiedy były święta i goście, to
ja tylko na chwilę do nich schodziłam, bo przecież musiałam się uczyć. Tak
spędzałam każdy dzień, każdy weekend. Piątkowe i sobotnie wieczory też. Nie
było wolnego czasu. W niedzielę zawsze szłam na pierwszą mszę, żeby potem cały
dzień się uczyć. Zawsze byłam perfekcyjnie przygotowana. Często było tak, że
kiedy wchodziłam na egzamin, to wykładowcy mówili: „A, to pani. Pani na pewno
wszystko wie” i od razu wpisywali mi 5,0. Bez żadnego pytania. Nawet gdyby mnie
pytali, to i tak wszystko bym wiedziała. Byłam najlepszą studentką z roku. Na
studiach KAŻDY egzamin zdałam na najwyższą ocenę 5,0 i osiągnęłam na koniec maksymalną
możliwą średnią. Obrona magisterki to też była tylko formalność. Byłam jedyną,
która chodziła na konsultacje do wykładowców. Po prostu musiałam wszystko
wiedzieć. To mi zostało do dzisiaj. Jestem ambitna i chcę wiedzieć jak
najwięcej.
Ponieważ
tyle się uczyłam, to miałam najwyższe stypendium naukowe. Miałam też stypendium
specjalne, bo byłam chora i miałam przyznany stopień niepełnosprawności przez komisję lekarską.
Mieszkałam z rodzicami, więc wszystkie pieniądze miałam dla siebie. Wtedy nie
interesowałam się ciuchami ani biżuterią. Chodziłam w swetrach, dżinsach i
adidasach. Zakładałam na siebie byle co – co leżało pod ręką. Miałam tylko
jedną parę kolczyków. Staromodną, którą mój tato kupił wiele lat temu jeszcze w
dawnej Czechosłowacji. Do tej pory mam do niej sentyment. Pieniądze wydawałam
na książki (w domu u rodziców mam ponad 500 własnych).
Oprócz
tego
wydawałam pieniądze niestety na słodycze. Nie wiem dlaczego. Nie
potrafię
tego wyjaśnić, ale na drugim roku studiów zaczęłam faszerować się
słodyczami.
CODZIENNIE jadłam tabliczkę czekolady, chipsy, ciastka, cukierki i
wafelki. CODZIENNIE
popołudniu i wieczorem ten sam zestaw, tylko inne smaki. Codziennie po
zajęciach wracałam do domu z reklamówką pełną słodyczy. Zjeść jedną
tabliczkę
czekolady naraz to nie był dla mnie żaden problem. Czasami jadłam kilka
tabliczek
czekolady naraz (tak, dobrze przeczytałyście). Mama mówiła mi, że jem za
dużo
słodyczy, ale ja nie zwracałam na to uwagi. Każdy dzień był taki sam:
nauka i
słodycze, a poza tym jadłam to, co gotowała moja mama. Z tym że ona nie
gotuje
kalorycznie i rzadko smaży. Rzadko też piecze ciasta, bo nie ma czasu.
Nie miałam żadnej aktywności fizycznej, nie uprawiałam żadnego sportu.
Jedyną aktywnością fizyczną było chodzenie na uczelnię i do kościoła.
Tak
było na drugim, trzecim i czwartym roku studiów. Przytyłam z 48 kg do ok. 65
kg. To i tak cud, że tylko tyle. Muszę powiedzieć, że przy takich ilościach
niezdrowych kalorii na dzień każdy przytyje, nawet człowiek mający doskonałą
przemianę materii i nie mający skłonności do tycia. Nawet naturalnie chuda
osoba przytyje od takiej ilości słodyczy. Naprawdę jest BARDZO mało osób, które
by nie przytyły przy takim obżeraniu się.
Ja
niestety w tamtych latach zepsułam moją doskonałą przemianę materii i żałuję do
dziś, że nie posłuchałam rodziców. Gdybym wtedy tyle nie żarła, to do dzisiaj
byłabym chuda i do dzisiaj nie wiedziałabym, co to jest odchudzanie.
Cz. 3. Pierwsza dieta:
Na
czwartym roku studiów moja nieskończona ambicja zagoniła mnie do Niemiec. Jako
świetna studentka oczywiście dostałam stypendium. Przez 2 semestry studiowałam
na niemieckim uniwersytecie. Inni studenci z zagranicy wykorzystywali ten czas
do zabawy. Ja nie. Popołudnia spędzałam w bibliotece i pilnie zbierałam
materiały do pracy magisterskiej. W drugim semestrze musiałam pracować.
Stypendium było niskie i nie wystarczało. Zazdrościłam dziewczynom ze
Skandynawii, bo one dostawały kupę kasy. Chodziły na zakupy i do kina,
podróżowały. Rodzice mi nie mogli pomóc, więc musiałam sama na siebie zarobić.
Rano i popołudniu byłam na zajęciach, potem wracałam na chwilę do mieszkania, a
codziennie wieczorem sprzątałam klinikę dentystyczną. Było ciężko, bo jako
sprzątaczka nie mogłam wyjść na górę, dopóki byli pacjenci. Nieraz siedziałam
bezczynnie i czekałam godzinę albo dwie. Nieraz wracałam do mieszkania o
północy, a następnego dnia musiałam wstać wcześnie na zajęcia. Byłam jednak z
siebie dumna, bo zarabiałam pieniądze sama i sama się utrzymywałam. Nikogo o nic
nie prosiłam – taki jest mój charakter. Oczywiście chodziłam na wiele zajęć i
egzaminy zdawałam ze świetnymi wynikami.
Na
studiach zagranicą zrozumiałam jednak coś, co wcześniej było dla mnie niepojęte
– że poza nauką istnieje życie. Nadal uczyłam się bardzo dużo, ale zaczęłam
znajdować czas na inne rzeczy. Mogę powiedzieć, że trochę odkryłam życie. W
tamtym czasie nadal jednak jadłam za dużo słodyczy.
Na
piąty rok studiów wróciłam do Polski. Pisałam pracę magisterską, której
poświęciłam mnóstwo energii. Musiała być doskonała. Zarabiałam na siebie,
udzielając korepetycji i miałam też oczywiście stypendium naukowe. Uczyłam się,
ale nie tyle co kiedyś. Chciałam żyć. Nie było oczywiście żadnych imprez.
Zamiast tego spędzałam więcej czasu z rodziną i częściej chodziłam do kościoła.
To był piękny czas. Wspominam go z tęsknotą. Na uczelni wszystko było idealnie,
bo wcześniej uczyłam się tyle, że wiedziałam już wszystko, co musiałam. Wykładowcy nadal
byli zachwyceni.
Zaraz
na początku piątego roku postanowiłam schudnąć. Zaczęłam sobie brać do serca
komentarze innych ludzi: że przytyło mi się w ostatnich latach, że już nie
jestem taka chuda jak kiedyś, że stare ubrania są za ciasne. Zaczęłam dietę. Na
czym ona polegała?
Zrezygnowałam
całkowicie ze słodyczy. Jadłam tylko trochę ciasta, jak moja mama upiekła, a
nie było to często.
Jadłam
mniej, ale jadłam wszystko, co moja mama ugotowała. Nawet naleśniki, smażone
kotlety schabowe, sałatki z majonezem albo placki ziemniaczane. Takie rzeczy moja mama
robi rzadko, gotuje raczej zdrowo, więc było spoko. Często gotuje zupy. Często
jest też u nas gotowane albo upieczone mięso. Dawno nie byłam w Polsce, ale na
pewno dalej tak jest, bo moja mama zawsze tak gotowała.
Na
śniadanie jadłam 2 kromki chleba pełnoziarnistego z masłem, na uczelnię
zabierałam 2 jabłka, w domu jadłam normalny obiad. Z kolacji zrezygnowałam. To
wtedy po raz pierwszy w życiu zaczęłam pić wodę mineralną i zaczęła mi ona
smakować.
Nie
liczyłam kalorii. Nie wiedziałam, ile kalorii ma kromka chleba, jabłko czy mięso.
Podchodziłam
do wszystkiego spokojnie. Nie użalałam się nad sobą. Do dzisiaj tego nie robię.
Nie
uprawiałam żadnego sportu. Nadal go nienawidziłam i nic mnie do tego nie
zmusiło.
Nikt
z rodziny nawet nie zauważył, że jestem na diecie, bo jadłam normalnie, ale
mniej.
Nie
ważyłam się, bo w domu nigdy nie mieliśmy wagi. Raz zważyłam się u koleżanki,
to wiedziałam, że po powrocie z Niemiec ważyłam prawie 65 kg. Nie znałam też
swoich wymiarów. Jedynym wskaźnikiem chudnięcia były dla mnie coraz luźniejsze
ubrania. Cyferki na wadze się nie liczyły. Nie obchodziło mnie to.
To
nie była pro Ana. Wtedy nie wiedziałam, co to jest. To było zdrowe i normalne
odchudzanie. Nie było żadnej obsesji. Nie czytałam o żadnych dietach. Jadłam
mniej – to wszystko. Schudłam tylko i wyłącznie poprzez ograniczenie jedzenia.
Po
kilku miesiącach wszyscy mi mówili, że schudłam. To było widać i byłam z siebie
dumna. Nie chciałam jednak więcej, to mi wystarczyło. Schudłam wtedy pewnie ok. 8
kg. Dokładnie nie wiem, bo tak jak pisałam, nie mieliśmy nigdy w domu wagi.
Cz. 4. Znowu Niemcy i efekt jojo:
Na
piątym
roku studiów trzeba było oczywiście zacząć szukać pracy. Wiedziałam
doskonale, jak jest w Polsce, a szczególnie na moim Podkarpaciu, więc
nie
miałam żadnej nadziei. Rano chodziłam na zajęcia, popołudniu robiłam
nadobowiązkowe praktyki, do domu wracałam późno. Uczyłam się też języków
obcych. Podania o pracę złożyłam w ok. 200 szkołach. Wszystko na nic.
Potem
żałowałam, że straciłam pieniądze na drukowanie CV. W większości tych
szkół
byłam osobiście. Przez prawie 3 miesiące objeżdżałam całą okolicę, żeby
składać
te podania. Jeździłam oczywiście autobusami, więc dużo czasu mi to
zajęło. Było to w drugim semestrze, kiedy miałam mniej zajęć na uczelni.
Nie miałam żadnych znajomości, więc byłam skreślona. Potem się dowiedziałam, że np. w jednej szkole pracę dostała moja koleżanka z roku, która miała średnią niewiele ponad 3, nigdy nie była w Niemczech, a na dodatek nawet nie mówiła poprawnie po niemiecku… To ja powinnam była dostać tę pracę. Rozmowy kwalifikacyjnej oczywiście nie było. Przecież w większości polskich szkół dyrektorzy nie zadają sobie trudu, tylko zatrudniają kogoś znajomego. Potem są tacy nauczyciele, jacy są.
Nie miałam żadnych znajomości, więc byłam skreślona. Potem się dowiedziałam, że np. w jednej szkole pracę dostała moja koleżanka z roku, która miała średnią niewiele ponad 3, nigdy nie była w Niemczech, a na dodatek nawet nie mówiła poprawnie po niemiecku… To ja powinnam była dostać tę pracę. Rozmowy kwalifikacyjnej oczywiście nie było. Przecież w większości polskich szkół dyrektorzy nie zadają sobie trudu, tylko zatrudniają kogoś znajomego. Potem są tacy nauczyciele, jacy są.
Na
uczelni pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie o zagranicznym stypendium. Można
było wyjechać do innego kraju, żeby tam uczyć. Pomyślałam sobie: dlaczego nie?
Musiałam wypełnić bardzo długi wniosek, ok. 30 stron, dokładnie wszystko
uzasadnić i opisać, co bym chciała robić w zagranicznej szkole, napisać o
swoich doświadczeniach i planach. Mało brakowało, a nie złożyłabym tego
wniosku. Przez codzienną bieganinę miałam mało czasu i wypełniałam ten wniosek
w ostatni możliwy termin – deadline. Napisałam wszystko prostymi słowami, nie
wymyślałam nic specjalnego. Uzupełniłam wszystko w 2 godziny, a było tego
mnóstwo. Może to właśnie zachwyciło komisję w Warszawie? Wnioski złożyło ponad
500 osób, stypendium dostało 80. W tym ja.
Najpierw
dowiedziałam się, że dostałam to stypendium. Potem, dokąd pojadę. Okazało się,
że skierowano mnie do Niemiec. Przed wyjazdem jeszcze liczyłam, że może z
którejś szkoły się odezwą, bo wcale nie chciałam opuszczać Polski, ale oczywiście
nie dostałam żadnego telefonu. Obrona pracy magisterskiej była formalnością.
Nie stresowałam się w ogóle.
Wykorzystałam
wakacje, żeby spędzić czas z rodziną. Wcześniej popatrzyłam tylko na mapę
Niemiec, żeby wiedzieć, dokąd w ogóle jadę. Skontaktowałam się ze szkołą,
znaleźli mi mieszkanie i w połowie sierpnia pojechałam. Nie bałam się, bo
przecież wcześniej już żyłam w Niemczech.
Pierwsze
dni w niemieckiej szkole były trudne. W ogóle mnie nie przygotowano do niczego.
Szkoła funkcjonowała inaczej niż polskie szkoły. To był szok. W pierwszy dzień
poszłam na lekcje, nie znając nawet regulaminu szkoły. Nikt nie wpadł na to,
żeby mi go dać. Ciężko mi było. Na początku nie umiałam radzić sobie z
uczniami. W pierwszych tygodniach często wracałam do mieszkania i płakałam z
nerwów. Nawet na weekendach nie mogłam się uspokoić. Musiały minąć 2-3
miesiące, zanim wyrobiłam w sobie odporność psychiczną i utwierdziłam się w
tym, że chcę być nauczycielką. Cieszyłam się też, że mieszkam sama i że jestem niezależna.
Zaczęłam
jeść
słodycze, ale nie ze stresu. Zaczęłam je jeść, bo w Niemczech są moje
ulubione czekolady, których nie ma w Polsce. Poza tym często kupowałam w
piekarni tradycyjne niemieckie wypieki. Znowu codziennie jadłam
słodycze
(ale nie tyle co w najgorszym okresie). Często jadłam też niestety
smażone
jedzenie. Nie uprawiałam sportu. Efekt jojo zaliczyłam więc z własnej
głupoty. W
ciągu roku szkolnego wróciłam do swojej najwyższej wagi, czyli ok. 65
kg. Wtedy
zaczęło mi to jednak bardzo przeszkadzać. Na wiosnę 2011 roku
zaczęłam
popadać w skrajności. Postanowiłam np. jeść tylko marchewki, wytrzymałam
kilka
dni i rzuciłam się na jedzenie. Myślałam, że nie dam rady schudnąć.
Po pierwszym roku w niemieckiej szkole wróciłam do Polski, bo nie wiedziałam, czy dostanę umowę w szkole. Wakacje spędziłam u rodziców. Jadłam wtedy dużo słodyczy i lodów. Usiłowałam znaleźć pracę w Polsce, ale tylko straciłam pieniądze na jeżdżenie na rozmowy kwalifikacyjne. W lipcu 2011 dostałam maila z Niemiec, że jednak dostanę umowę, więc było jasne, że wracam do Niemiec. Nie wahałam się. Na początku sierpnia zeszłego roku wróciłam więc tu, gdzie do tej pory jestem.
Cz. 5. Obsesja:
Od 1,5 roku jestem z Aną. Od tego czasu schudłam 13 kg. Było tu
kilka
etapów, w których nie byłam na surowej diecie i dużo jadłam (głównie
kiedy
byłam na świętach u rodziców w Polsce). Nie zmienia to faktu, że wtedy
miałam niesamowite
wyrzuty sumienia. Było wymiotowanie, były środki przeczyszczające. Tkwię w obsesji. Boję się jedzenia. Wydaje mi się, że od razu
od niego przytyję. Kiedy idę przez miasto, to tylko porównuję się z
innymi
kobietami. Patrzę tylko na to, która jest chudsza albo grubsza ode
mnie.
Kiedy osiągnę cel, to
trzeba będzie pomyśleć o powolnym zwiększaniu wartości kalorycznej i powrocie
do normalności. Nie wiem, czy mi się uda, ale na pewno spróbuję.
Odkąd zaczęłam to wszystko,
to ciągle liczę kalorię, ciągle planuję, co zjem następnego dnia. Nie jem
spontanicznie. Nie uczyniło mnie to szczęśliwszą (ale nie oczekiwałam tego, bo
nie jestem naiwna).
Zazdroszczę ludziom, którzy
jedzą normalnie i którzy nie mają pojęcia, ile kalorii ma pomidor, ogórek,
jabłko, kromka chleba, mleko albo kawałek kurczaka. Ja potrafię podać wartość
kaloryczną każdego produktu. Ja już nie pamiętam, jak to jest normalnie jeść.
Już nie pamiętam, co brałam do jedzenia do pracy rok temu ani co wtedy jadłam
na śniadanie.
Zaczynałam normalnie: od
mniej więcej 1200 kcal dziennie. Wtedy schudłam i każdy to zauważył. Nie
potrafię wyjaśnić, dlaczego potem tak drastycznie ograniczyłam jedzenie. Już
kilka lat temu udało mi się schudnąć i jeść normalnie. Dlaczego teraz tak nie potrafię? Sama nie wiem.
Na zakupach zawsze mam przy
sobie listę, ale i tak chodzę po supermarkecie ponad godzinę: wkładam i
wykładam różne produkty z koszyka, liczę kalorie, sprawdzam, czy jednak nie
wyprodukowali czegoś mniej kalorycznego… Nienawidzę siebie za to.
Nie potrafię uwierzyć w to,
że jeszcze na początku 2012 roku ważyłam 13 kg więcej. Wtedy byłam zadowolona z siebie (!). Nigdy
bym nie przypuszczała, że kiedyś wpadnę w kompleksy, bo nie znałam tego słowa. Dlaczego pewnego dnia stanęłam przed
lustrem i powiedziałam sobie, że jestem gruba? Dlaczego porównuję się z innymi
i twierdzę, że jestem od nich grubsza, chociaż wiem, że to nieprawda? Bo
obiektywnie widzę, że te osoby przecież noszą większy rozmiar. Dlaczego wydaje
mi się, że każdy myśli, że jestem tłusta, kiedy na mnie patrzy? A co, jeśli
naprawdę tak jest?
W tym czasie zdarzyło mi
się wymiotować. Były tygodnie, kiedy robiłam to codziennie. Skończyłam z tym,
bo wolę nie zjeść niż potem wymiotować. Nie chcę rozerwać sobie przełyku i
umrzeć. Środki przeczyszczające też mam za sobą, ale też z nimi skończyłam. Na
szczęście mam silną wolę. Wymiotowanie pewnie jeszcze mi się zdarzy, ale na
pewno sporadycznie (prawdopodobnie jak ktoś mnie zmusi do jedzenia).
Martwi mnie tylko moje
zdrowie. Okresu już od dawna ani śladu… Czy jeśli kiedyś wyjdę za mąż, to czy będę
mogła zajść w ciążę? Może funduję sobie bezpłodność? Czasami jestem zaskoczona,
że jeszcze żyję. Jem tyle, żeby nie umrzeć, ale mimo to czasami boję się, że
rano się nie obudzę.
NIKT, kto je normalnie,
tego nie zrozumie.
Z drugiej strony czuję, że
odchudzanie to jedyna dziedzina życia, którą kontroluję. Nic innego nie zależy ode mnie. Czuję, że jestem ponad
ludźmi, którzy obżerają się i tyją. Kiedy widzę grubych ludzi kupujących w supermarkecie
pizzę albo słodycze, to robi mi się niedobrze. Kiedy widzę na mieście grubych
ludzi jedzących lody albo fast foody, to myślę, że ja na ich miejscu bym się wstydziła. Dlatego
czuję, że ja jestem od nich lepsza. Są osoby, które mi zazdroszczą, ale nie
potrafią wziąć się za siebie. Pewnie, lepiej narzekać: „Ale ja mam wałki
tłuszczu”, „Ale masz szczupłą twarz, też bym tak chciała” albo „Ale ja jestem
gruba”. Po prostu ruszcie tyłek, a najpierw opróżnijcie lodówkę…
Powiem tak: to wszystko to jednak
ciągle za mało. Ja się nie poddam. To po prostu nie w moim stylu. Nie
przestanę, bo tylko dietę w moim życiu mogę całkowicie kontrolować. Chcę
osiągnąć mój cel. Na inne rzeczy nie mam aż takiego wpływu.
Bloga prowadzę od końca
listopada 2011 roku. Najpierw był oczywiście blog na Onecie (niestety skasowałam go). Ach, to były
czasy! Cieszę się, że zaczęłam pisać o odchudzaniu w Internecie. A jak to się
zaczęło? Wpisałam w wyszukiwarkę „blogi o odchudzaniu” i znalazłam to, czego
szukałam. Był to blog jednej z Was i dalej on istnieje. Ciekawe, czy ta osoba
się domyśla :) Wtedy postanowiłam założyć swojego bloga.
Kto w tym nie tkwi, nie
zrozumie tej obsesji, która zawładnęła życiem.
Czy żałuję? Nie. Mimo
wszystko nie żałuję.
Wiem na pewno, że mogę być
jeszcze szczuplejsza. Mam bardzo chude kości. Nie wiem, czy tak można
powiedzieć, ale wiecie, o co chodzi. Kiedy patrzę na swoje biodra, to widzę, że
z każdej strony brakuje mi mniej więcej 3 cm, żeby kości biodrowe mi wystawały.
Mam wąską miednicę. Z natury jestem chuda, walczę więc dalej.
Nie wiem dlaczego, ale jest to najbardziej trafiająca do mnie historia, jaką kiedykolwiek przeczytałam. I dziękuję Ci za nią, że się nią podzieliłaś.
OdpowiedzUsuńJestem młodsza, dopiero studiuję. Chcę być nauczycielem języka polskiego w klasach młodszych.
To zdanie "perfekcja rodzi się w bólu" idealnie pasuje..
Jestem pod wrażeniem
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńniesamowita historia.. trzymaj za ciebie kciuki
OdpowiedzUsuńwspaniała historia
OdpowiedzUsuńDziękuję, że opisałs swoją historię, pierwszy raz czytając twój wpis, pomyślałam że piszesz o mnie. Juz kilka razy próbowałam się motywować ale zawsze przegrywałam. Mam nadzieje, ze tym razem będzie inaczej. Dobrze, że teraz w razie kryzysu wiem gdzie szukać wsparcia.
OdpowiedzUsuńNigdy nie przeczytałam takiej historia która by do mnie tak dotarła..
OdpowiedzUsuńJa bym bardzo chciała schudnac, bardzo. Właśnie jestem w trakcie diety. Pomyślałam że raźniej by mi było odchudzać się razem z kimś kontrolując się wzajemnie. Jeśli ktoś byłby zainteresowany takim czymś prosiłabym o odpowiedź.
To bardzo wzruszająca historia i rzecz jasna, motywująca. Kocham cię za to :)
OdpowiedzUsuń